Moi rodzice są świadkami jehowy. I starali się mnie w tej sekcie wychować. Na szczęście Diabeł miał wobec mnie inne plany

Mój problem polegał tylko na tym, że kontrolowany przez nich umysł nie pozwalał mi na świadome myślenie o tym, co robią. Nasze życie polegało na łażeniu na zebrania 3 razy w tygodniu, czytaniu codziennie Biblii i wiecznego szlajania się po domach. Na każdym spotkaniu przez kilkanaście lat słyszałam, że mam brać wszystko tak, jak jest mi podane, i nie zadawać pytań, bo "Bóg będzie zły". I że na wszystko muszę sobie "zasłużyć". Matka lała mnie kablem od odkurzacza wrzeszcząc, że moje zachowanie "nie podoba się Bogu". Ojciec sprzedawał mi wykłady o tym, jak okropne jest moje zachowanie i że "bycie na coś złym jest odrażające dla Boga". Nie mogłam kogoś nie lubić, bo "Jezus kazał milować wszystkich ludzi". Nie mogłam kontaktować się z ludźmi spoza wspólnoty, bo oni byli tego nie warci i "nie rozumieli moich potrzeb duchowych". W szkole miałam siedzieć cicho i się nie wychylać, bo "nie wolno się wtrącać w sprawy świata".
Kiedyś po kryjomu zostałam przewodniczącą szkoły. Bracia donieśli na mnie. Ojciec nie pogadał nawet ze mną, tylko wywiesił kartkę w szkole, że rezygnuję z tego stanowiska, bo jestem SWIADKIEM JEHOWY. Wrócił do domu oburzony, mówiąc, że "niszczę jego reputację" [był nadzorcą zboru]. Takie akcje zdarzały się bez przerwy. A ja tak bardzo chciałam, żeby ten Bóg mnie kochał, więc byłam pionierką, chodziłam głosić codziennie, mimo że przez 17 lat życia nigdy nie przestałam czuć wstydu, gdy stałam przy drzwiach. Myślałam, że to ze mną jest coś nie tak.
Czułam się inna w podstawówce [koszmarne zażenowanie, gdy wszyscy mogli śpiewać kolędy, a ja nie; wszyscy robili ozdoby choinkowe, a ja nie], ale czułam się też nieswojo na zebraniach. Zawsze było coś, co się komuś nie spodobało - fryzura, za krótka spódnica albo za duży dekolt, zbyt czerwona bluzka...
Czułam, że nie pasuję nigdzie, że nie mam swojego miejsca.
Żyłam w przerażeniu, że zawsze będę inna niż wszyscy, że nigdy nie osiągnę tego, o czym marzę, że nie będę żyła jak normalni ludzie. "Katowałam" samą siebie za te myśli, ale i tak się pojawiały. Zaczęłam brać bardzo silne leki, od których się szybko uzależniłam.
Kiedy to piszę, myślę sobie, że uratowały mnie stamtąd. Ech.
Kiedy miałam 16 lat przeszłam załamanie nerwowe i próbowałam się zabić. Co zrobili starsi? Zwołali Komitet Sądowniczy i odczytali dziesięć wersetów na temat braku szacunku do życia. A że było mi wszystko jedno, zaświeciła mi się w głowie lampka - czy ci ludzie dbają o mnie, czy o swój wizerunek? To ma być ta Jedyna religia? Rozpłakałam się, bo po raz pierwszy pozwoliłam sobie na myślenie w pełnym znaczeniu tego słowa. Na to, żeby się z nimi nie zgodzić. Nic nie powiedziałam. Uznali to za akt skruchy i chyba bali się roztrząsać sprawę.
Rok później byłam już w ośrodku odwykowym, mogłam pożyć z dala od tego syfu, zobaczyć kim jestem, czego chcę i gdy wróciłam z ośrodka, powiedziałam rodzicom, że nigdy już nie pójdę z nimi na żadne zebranie. Wiedziałam, że rozpętuję piekło, ale czułam też, że jeśli będę się dalej oszukiwać, nie dam rady. Nie wiedziałam, co zrobią, ale musiałam zawalczyć o siebie. Ojciec był załamany - głównie tym, że straci stołek nadzorcy. Matka płakała mówiąc, że pozbawiam się nadziei na zbawienie. Obydwoje nie odzywali się do mnie przez m-c. Później i w nich zaszły zmiany. Musieli się z tym pogodzić. Teraz nasze stosunki są całkiem w porządku. Wiem, że byli tacy, jacy umieli być i robili to wszystko ze strachu.
A ja wyjechałam sobie, poznałam swojego obecnego męża, urodziłam najsłodsze dziecko świata i spełniam wszystkie swoje marzenia. Myślę, czuję i jestem wolna.

Z perspektywy 9 lat widzę, że na zewnątrz świadkowie nadal są postrzegani jako najuczciwsi, najbardziej kochający ludzie na świecie. Ale w środku jest tak jak wszędzie indziej. I mam wrażenie, że im piękniej wygląda wspólnota/organizacja z zewnątrz, tym większe bagno w środku...
Zrzuciłam. Pora ruszyć w kolejną podróż bez niepotrzebnego bagażu. Dzięki
