Dla władz PRL byli narzędziem imperializmu amerykańskiego, odrywali słabych ludzi od walki o pokój, a pod pozorną religijnością spiskowali przeciwko Polsce Ludowej ''Świadkowie'' |
|
Autor: JERZY MORAWSKI
Przed Sądem Najwyższym zapadają kasacje wyroków wydanych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na świadków Jehowy. Skazani na kary więzienia, odsiedzieli swoje. Wyjście na wolność nie oznaczało dla nich życia bez kłopotów. Byli dalej tropieni, szkalowani i ponownie stawiani przed sądami PRL. Zadziwia zaciekłość, z jaką władze ścigały świadków Jehowy - niezależnie od tego, czy było to przed, czy po październikowej odwilży.
Do mieszkania kierownika ruchu PKP Łódź Chojny, mieszczącego się w budynku stacyjnym, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa wpadli rano. Zastali tam kilka osób. - Ubowcy byli w cywilnych ubraniach i mierzyli do nas z pistoletów. Pojawili się zaraz po rozpoczęciu spotkania - wspomina Helena Kozikowska. Jeden z uczestników zebrania stał przy stole, na którym leżała walizka przykryta czymś w rodzaju pulpitu. |
Świadkowie Jehowy
Świadkowie Jehowy są organizacją wywodzącą się z ruchu Badaczy Pisma Świętego. Oficjalnie reprezentowani są przez Towarzystwo Biblijne i Traktatowe Strażnica z siedzibą w Nowym Jorku. W doktrynie opierają się na autorytecie Biblii, wierzą, że jedynym prawdziwym Bogiem jest Jehowa. Nie uznają dogmatu Trójcy Świętej. Za podstawowy obowiązek uznają głoszenie prawdy o mających nadejść rządach Bożych na Ziemi. Nie angażują się w politykę, za co byli prześladowani w państwach totalitarnych. Na ziemiach polskich są od 1905 roku. W 1950 roku zostali zdelegalizowani, władze PRL ich prześladowały. W 1989 roku organizacja została uznana prawnie. Jest ich na świecie około pięciu milionów, w Polsce ponad 124 tysiące. |
Ubowcy uznali to za mównicę. Pozostali zebrani - tokarz, kreślarz, tkacz, szewc, a także bezrobotni - siedzieli wokół stołu. Funkcjonariusze rzucili się na notatki badaczy Pisma, różne kalendarzyki "Ruchu", bruliony i kajety. Od razu zorientowali się, że zebrani zmagali się z tematem "Jak pokonać strach". A wtedy, w połowie 1953 roku, panowała najczarniejsza noc stalinowska i wszyscy musieli odczuwać strach. Mówienie jednak o nim było zakazane.
Jedenastu badaczy Pisma wzięto pod klucz. Przesłuchiwania odbywały się w siedzibie UB przy ulicy Sienkiewicza.
- Przesłuchiwali mnie różni śledczy. Zapamiętałam nazwisko Koźmin. To był ktoś z Warszawy, z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego - mówi Helena Kozikowska. - Zarzucał mi kontakt z zagranicą. Chodziło o sprawy religijne.
Funkcjonariusze miejskiego UB w Łodzi, nie mogąc osobiście ogarnąć zarekwirowanej literatury świadków Jehowy, zlecili biegłemu cenzorowi Januszowi Garlickiemu z Wojewódzkiego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk wykonanie oceny. Cenzor Garlicki pochylił się z uwagą nad zakazanymi tekstami i uchwycił ich polityczne oblicze. "Polityczny charakter tej propagandy można odtworzyć na podstawie notatek". I dalej: "W notatkach tych ze szczególną zajadłością są atakowane węzłowe zagadnienia naszego życia społecznego i politycznego". Co bardziej podejrzane zdania i akapity podkreślił na czerwono.
Wyprowadził go z równowagi wywód: "Czas jest poważny, świat zbliża się do końca, płonie w posadach. Wielu młodzieńców siwych. Nerwy i serca wszystkich chore. Domy dla umysłowo chorych pełne. Szpitale zapełnione. Demoralizacja i upadek porządku. Wszystko to przejmuje grozą". Janusz Garlicki zanotował, że tezy te są nam wrogie, ponieważ zmierzają do posiania w naszym społeczeństwie nastrojów niepewności, przekonania, iż nieuchronnie zbliża się zagłada i katastrofa. - To nic innego - dowodził - niż tezy imperializmu amerykańskiego o nieuchronności wojny. "Odrywają słabych ludzi od walki o pokój".
Wychwycenie takich tez mogło spowodować zamknięcie ich autorów na wiele lat w więzieniu. Ale cenzor Garlicki nie spasował. Słowa zawarte w badanych notatkach: "Spójrzmy na ideowców Rosenbergów, poświęcili, co mają - a jaka ich w końcu zapłata. Śmierć, hańba i kupa żelastwa", uznał za zohydzanie bohaterskich bojowników o pokój. O perfidii sekty - zauważył - świadczy zdanie: "Wysyłamy was jako owce między wilków, przeto okażcie się ostrożni jak węże, a jednocześnie niewinni jak gołębie". Religijność sekty - wywodził dalej - to pozory, oczywisty jest jej wrogi charakter wobec Polski Ludowej, zbieżny z interesem agresywnych kół imperializmu amerykańskiego.
Mając do dyspozycji wielostronicową ocenę cenzora Garlickiego, szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi mógł na akcie oskarżenia napisać: "Zgadzam się". Dziewięć osób z Antonim Eliaszem na czele (wymieniono ich w kolejności alfabetycznej) oskarżono o to, że od lipca 1950 roku do 9 lipca 1953 roku należały w Łodzi do związku pod nazwą "Świadkowie Jehowy", którego istnienie miało być utrzymane w tajemnicy przed władzami państwa. W uzasadnieniu oskarżenia napisano: "Związek religijny ÇŚwiadkowie JehowyČ prowadził działalność na rzecz imperializmu amerykańskiego, skierowaną przeciwko Polsce Ludowej i krajom Demokracji Ludowej". Proces rozpoczął się przed Sądem Wojewódzkim w październiku 1954 roku, po ponadrocznym śledztwie. Trwał dwa dni. Przewodniczącą składu orzekającego była sędzia Irena Lass, a prokuratorem J. Błaszczyk.
Do akt sprawy dołączono dowody rzeczowe. Były to bruliony, broszury, zapiski. Tropiciele myśli i tu podkreślili niepokojące zdania: "Strach na myśl prześladowań, strach jest wyrazem samobójstwa"; "Błogosławieni prześladowani"; "Wyjeżdżających pouczcie, niech będą czuwać"; "Jehowa nigdy nie uderza bez ostrzeżenia"; "Płonie w Korei".
Większość oskarżonych miała z miejsca pracy podobną opinię: cichy, spokojny, moralnie prowadzi się dobrze. Jedynie spółdzielnia Rękodzieło Artystyczne z Łodzi stanęła na wysokości zadania i napisała o Helenie Kozikowskiej tak, jak trzeba: "Ostatnio przeniesiona na zespół szewsko-cholewkarski do prowadzenia kartoteki obuwia gotowego. Bierny stosunek do zagadnień społecznych na terenie biura. W czasie pracy zajmowała się lekturą. Zarząd, biorąc pod uwagę, że w swoim czasie wypowiedziała się, że jest członkiem sekty ÇJehowyČ postanowił zwolnić ją z pracy".
Mimo koronkowej roboty oficerów śledczych, prokuratora i biegłego cenzora oskarżeni nie przyznawali się do winy. Tadeusz Kaczmarek przyznał się tylko do tego, że jest świadkiem Jehowy. - Że jestem wrogiem Polski Ludowej, nie przyznaję się - oświadczył.
Sąd skazał oskarżonych na kary od sześciu miesięcy do roku więzienia. Sąd Najwyższy w rewizji wniesionej przez prokuratora generalnego podwyższył Tadeuszowi Kaczmarkowi karę więzienia do półtora roku. Odkryto, że Kaczmarek był już wcześniej skazany za odmowę służby wojskowej. Poza tym w czasie rewizji znaleziono w jego mieszkaniu skrytkę z kilkuset egzemplarzami Ewangelii według św. Marka i św. Łukasza.
Helena Kozikowska otrzymała wtedy rok więzienia. Nie odbyła jednak kary, gdyż samotnie wychowywała dziecko. Jej mąż, też świadek Jehowy, siedział w tym czasie w więzieniu. Kozikowska doczekała amnestii.
- Już wtedy, kiedy UB wtargnął na spotkanie, byłam pewna, że nas ktoś zadenuncjował - wspomina. - Później sam się do tego przyznał. To był jeden z nas, Włodzimierz W. Wybaczyliśmy mu.
Prześladowania, aresztowania, rewizje i procesy odbiły się na zdrowiu Kozikowskiej. Po całonocnej rewizji w 1958 roku poroniła.
Helena Kozikowska zapamiętała sędzię Irenę Lass, która mieszkała z nią na tej samej ulicy w Łodzi. Sędzia Lass sądziła także jej męża. W 1968 roku Kozikowska stanęła znowu przed jej obliczem. Poszukiwano wtedy syna Kozikowskiej, który odmówił służby wojskowej. W mieszkaniu znaleziono literaturę świadków Jehowy.
- Na publikacjach były już pieczęcie sądu. Broszury zostały wcześniej zarekwirowane, gdy aresztowano mojego męża. Po procesie je nam oddano. A pani Lass skazała mnie za nie na dziesięć tysięcy złotych grzywny - mówi Helena Kozikowska.
Irena Lass ma dzisiaj osiemdziesiąt jeden lat. - Sądziłam w kilku procesach świadków Jehowy. To były związki nielegalne. Z religią nie miały nic wspólnego. Nie pamiętam, w którym roku napisałam do Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie, że nie powinno się stawiać przed sądem świadków Jehowy, bo dowody ich winy są bardzo naciągane. I od tego czasu więcej takich spraw nie było - mówi.
- A proces pani Kozikowskiej w 1968 roku?
- Co? Ja już chyba wtedy nie sądziłam.
Janusz Garlicki miał dwadzieścia kilka lat, gdy rozpoczął pracę jako cenzor Wojewódzkiego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Łodzi. Przypomina sobie, że wydawał na zlecenie UB opinię dotyczącą pism świadków Jehowy. Stała się jednym z koronnych dowodów w procesie jedenastu osób, które skazano.
- Czy pan wierzył w to, co pan napisał?
- Wtedy prawdopodobnie w to wierzyłem.
- Na przykład, że świadkowie Jehowy odrywają słabych ludzi od walki o pokój lub są narzędziem imperializmu amerykańskiego?
- Wloką się za człowiekiem jakieś sprawy. Wówczas człowiek czemuś nie sprostał - mówi.
Z cenzury wyrwał się, jak to określa, po kilku latach. Został dziennikarzem w łódzkim "Głosie Robotniczym". Później przeniósł się do Bydgoszczy. Był redaktorem naczelnym "Gazety Pomorskiej". Z funkcji naczelnego, jak mówi, zrezygnował w 1981 roku po wydarzeniach bydgoskich.
- Czy ma pan zamiar rozprawiać się ze mną? - pyta.
Włodzimierz W., który przyprowadził funkcjonariuszy UB na miejsce spotkania w mieszkaniu kierownika ruchu PKP Łódź, nie żyje od trzech lat.
Mariana Brodaczewskiego, jak wspomina jego żona, w 1960 roku bezpieka usiłowała aresztować na cmentarzu Rakowickim w Krakowie, w trakcie pogrzebu teściowej. Marian uciekł. Kilka tygodni potem jechał tramwajem. Jacyś cywile przepychali się do niego. Znowu umknął. Ale z nadjeżdżającego samochodu wyskoczyli funkcjonariusze. Zatrzymali go na ulicy pod zarzutem kradzieży portfela i przewieźli do krakowskiej komendy MO. Tam już nikt nie rozpytywał o rzekomo ukradziony portfel. Po 24 godzinach przewieziono Brodaczewskiego samochodem do Warszawy. Przez kilka dni więziono go w pomieszczeniach biurowych MSW przy Rakowieckiej. Mimo że minęło 48 godzin od zatrzymania, nie przedstawiono mu prokuratorskiego nakazu aresztowania. Sprawy tego bezprawnego zatrzymania nigdy nie wyjaśniono. Akta śledcze, mieszczące się w dwóch opasłych teczkach, zaczynają się raportem naczelnika Cykały z Departamentu III MSW. Dokument powstał dwa dni po bezprawnym zatrzymaniu Brodaczewskiego. "Na podstawie miarodajnych, poufnych danych stwierdzono, że Brodaczewski (...)" - naczelnik Cykała posłużył się w raporcie językiem służbowym MSW. "Miarodajne, poufne" oznaczało informacje od kapusia, który działał w szeregach świadków Jehowy. Agent doniósł, że Brodaczewski po aresztowaniu kierownika "Świadków Jehowy" Wilhelma Szeidera, jest członkiem trzyosobowego Komitetu Krajowego i sługą (kierownikiem) okręgu II obejmującego teren województwa krakowskiego oraz część województw kieleckiego i rzeszowskiego. "Nadto Brodaczewski jest odpowiedzialny za łączność z sektą w ZSRR".
Cykała wyniuchał, że Brodaczewski był w 1952 roku więziony za uchylanie się od pełnienia służby wojskowej. "Do chwili aresztowania ukrywał się" - zaakcentował Cykała.
Warszawska prokurator Maria Pancer wydała wreszcie postanowienie o aresztowaniu. Brodaczewski odmówił podpisania postanowienia. Odmówił także zeznań, mówiąc jedynie, że wraz z żoną indywidualnie studiuje Biblię. Prokurator Pancer śledztwo powierzyła SB. Pierwszym krokiem była rewizja w mieszkaniu Brodaczewskiego w Otwocku. Zakończyła się owocnie: znaleziono ponad sto egzemplarzy "Strażnicy", broszury, bruliony, notatki i kalendarz Orbisu z 1960 roku z zapiskami. Na ten plon rzucił się Zakład Kryminalistyki KGMO. Ściągnięto plony innych rewizji, m.in. w Krakowie, różne arkusze papieru listowego, kratkowanego i bloczki kieszonkowe. Specjaliści mieli przeprowadzić ekspertyzę grafologiczną, mającą dowieść, że wszystko zostało nakreślone tą samą ręką. Oczywiście chodziło o rękę Brodaczewskiego.
Grafolodzy jednak się ociągali, stale domagali się nowych próbek pisma. Ale Brodaczewski okazał się niewdzięcznym aresztantem, bo nie dość, że odmawiał jakichkolwiek zeznań kapitanowi Stefanowi Pabisiakowi z SB, to nie chciał nawet tej odmowy potwierdzić własnym podpisem. Jak wspomina żona kapitana Pabisiaka, wracał on do domu i niczym z rodziną się nie dzielił. Był z natury małomówny, dusił wszystko w sobie. A miał co.
Przełom w śledztwie nastąpił w listopadzie 1960 roku. Do akt dołączono notatkę zaczynającą się od słów: "SB uzyskała dane". Ten mało efektowny, skromny zwrot oznaczał, że SB wykonała ogromną pracę, a właściwie koronkową robotę, aby wytworzyć "fakty" pozwalające skazać Brodaczewskiego. Poinformowano prokurator Pancer, że mieszkaniec Gdańska Mieczysław D. wysyła na różne adresy w kraju listy omawiające działalność świadków Jehowy. Pancer wydała postanowienie o zajęciu korespondencji. Poczta Polska wyłapała wszystkie listy Mieczysława D. i przekazała SB. Lektura była formalnością. Mieczysław D. pisał tylko o Brodaczewskim, oczerniał go. Aresztowany, siedząc w więzieniu, wpadł w sidła, które na wolności zastawiła SB.
Nie było dowodów, ale się znalazły: Brodaczewski źle się prowadzi moralnie, a co najważniejsze - jest członkiem kierownictwa nielegalnych świadków Jehowy. Na tej podstawie prokurator Pancer wzmocniła zarzuty.
Aby wszystko formalnie grało, kapitan Pabisiak wyruszył z kapitanem Zdzisławem Górnickim do Gdańska. Tam przeprowadzili rewizję u Mieczysława D. Znaleźli oryginały listów zaczynających się od słów "Drogi Bracie". D. informował w nich kraj, że Brodaczewski "popijał w towarzystwie świeckich osób". Zapytywał, "kim jest Brodaczewski, jeśli chodzi o stronę moralną?".
Prokurator Pancer w obecności Pabisiaka odczytała urywek z listu Mieczysława D. podejrzanemu Brodaczewskiemu. Ten wysłuchał i odmówił złożenia wyjaśnień. Mieczysław D. został wcześniej wykluczony ze świadków Jehowy, gdyż podejrzewano go, iż przyczynił się do aresztowania Szeidera, kierownika związku. A zakomunikował mu o tym kilka miesięcy przed swym aresztowaniem Brodaczewski.
Oficer śledczy Pabisiak, zapewne dopingowany przez przełożonych, ponawiał próby przesłuchań aresztowanego. Siadali od dziesiątej rano i do przerwy nic się nie działo. Podczas przerwy zjadali obiad. Potem znowu zaczynali, ale bez rezultatu. Raz tylko Brodaczewski odezwał się i Pabisiak szybko to zanotował: "Jestem świadkiem Jehowy i nim pozostanę. Odmawiam składania wyjaśnień, bo chcę zaprotestować. Odczuwam, że wobec mnie, mojej przynależności wyznaniowej wyciąga się represje, co uważam, że jest niezgodne z Konstytucją. Postępowanie z moją osobą od chwili zatrzymania do chwili obecnej jest dla mnie niejasne i zagadkowe".
Brodaczewski odmawiał też wymienienia osób, u których pracował. Tłumaczył śledczemu Pabisiakowi, że robi tak, gdyż obawia się, iż osoby mu pomagające będą szykanowane
Kapitan Pabisiak wyruszył w kraj kompletować dowody. Do Krakowa i Kielc. Zostały przeprowadzone liczne rewizje i przesłuchania. Pabisiak wrócił do Warszawy ze świadkiem S., który zeznał, że Brodaczewski jest w kierownictwie świadków Jehowy.
Aktywność Pabisiaka nie wynikała z jego własnej inicjatywy, chociaż kapitan jako doświadczony ubek znał się na robocie. Miał zwierzchników w Departamencie III MSW, ale nie tylko. Za sznurki pociągał pułkownik Marian Janic, wicedyrektor gabinetu ministra spraw wewnętrznych. Pułkownik naświetlił w piśmie, które trafiło do prokurator Marii Pancer, o co idzie gra. Jesienią 1958 roku - napisał w dokumencie - polecono SB prowadzenie rozpoznania wewnętrznego w sekcie świadków Jehowy w celu paraliżowania i przecinania wrogiej przestępczej działalności. Świadkowie Jehowy są organizacją religijną pochodzenia amerykańskiego. Centrum świadków Jehowy, tzn. Towarzystwo Strażnica, mieści się na Brooklynie. Szefem jest, jak zawsze, Amerykanin.
Pułkownik Janic wykładał dalej: "Cechą charakterystyczną organizacji ÇŚJČ jest jej międzynarodowy i kosmopolityczny charakter (...) oraz nie występująca na taką skalę w żadnej innej sekcie mafijność". Powtarzał sformułowania: "mafijność sekty, skłonność do mafii". Zauważył też, że "ŚJ" utrzymują tajną łączność z sektą w Związku Radzieckim. Osobą zajmującą się sprawami Eriki - organizacji świadków Jehowy w ZSRR - jest Marian Brodaczewski. Wysoki urzędnik MSW pochwalił się również osiągnięciami: w 1960 roku zlikwidowano osiem drukarń sekty (elektryczne powielacze). Wyjaśnił, że występujący w tekstach świadków Jehowy termin "piekarnia" oznacza drukarnię.
Prokurator Pancer przygotowała na podstawie wytycznych pułkownika Janica akt oskarżenia. Po prawie rocznym śledztwie w czerwcu 1961 roku rozpoczęła się rozprawa Brodaczewskiego. Odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Brodaczewski nie przyznał się do winy, do zarzucanego mu pełnienia czynności kierowniczych, tzw. sługi okręgu II, a następnie III w zdelegalizowanym stowarzyszeniu świadków Jehowy. Mówił na rozprawie: "MSW celowo mnie obciąża, ponieważ nie zgodziłem się na współpracę z nimi. Kiedy nie zgodziłem się, wysocy urzędnicy MSW mi grozili i teraz groźby te zaczynają spełniać. Mieczysława D. znam, wydaje mi się, że współpracuje z MSW. Dlatego nie jest aresztowany".
Mówiąc o wysokich urzędnikach MSW, Brodaczewski miał na myśli pułkownika Janica, który wzywał go na nocne przesłuchania, podczas których groził, kusił i przeklinał.
Oskarżony na rozprawie zachowywał się wyzywająco i twardo. Ośmieszył prokurator Pancer i pułkownika Janica, wyjaśniając, że Erika, organizacja świadków Jehowy w ZSRR, wymieniona w akcie oskarżenia, to nic innego jak maszyna do pisania marki Erika, którą zakupił dla żony.
Na procesie jako świadkowie oskarżenia wystąpiły dwie osoby wykluczone ze świadków Jehowy - Mieczysław D. oraz S. Potwierdzili, że Brodaczewski pełnił funkcje kierownicze. Oskarżony w ostatnim słowie powiedział: "Twierdzenia, że wchodzę w skład kierownictwa krajowego, że jestem wrogiem klasowym, że prowadzę się niemoralnie - są bezpodstawne. Dlatego stoję przed sądem, że nie dałem się urobić w określony sposób, by w ostatecznym wyniku okazać się zdrajcą".
Sąd skazał Brodaczewskiego na dwa lata więzienia. Odsiadywał wyrok w więzieniu w Wołowie wśród recydywistów. Po wyjściu na wolność długo nie mógł znaleźć pracy. Po przejęciu przez SB kartoteki świadków Jehowy na kolejnym procesie w Kielcach skazano Brodaczewskiego na milionową grzywnę. Komornik wynosił z jego domu co cenniejsze przedmioty. Pod koniec lat sześćdziesiątych udało mu się zatrudnić w Polskich Liniach Oceanicznych. Pływał na statkach jako mechanik.
W połowie lat dziewięćdziesiątych Brodaczewskiego odwiedził Mieczysław D., którego zeznania posłużyły do skazania Brodaczewskiego.
- Mieczysław D. był świadkiem na naszym ślubie - mówi Ludwika Brodaczewska. - Rozmawiali całą noc. Mąż powiedział, że mu przebacza.
Marian Brodaczewski wystąpił do Sądu Najwyższego o rehabilitację. W listopadzie 1998 roku SN uchylił wyrok z 1962 roku. Brodaczewski o tym się nie dowiedział, wcześniej zmarł.
Mieczysław D. jest świadomy, że pogrążył go swymi zeznaniami.
- Ale czy myśli pan, że bez moich zeznań nie skazaliby go? - pyta.
- Zapewne skazaliby. Pana zeznania jednak pozwoliły osądzić go w majestacie prawa. Pan jako świadek powiedział, że Brodaczewski pełnił kierowniczą rolę wśród świadków Jehowy.
W mieszkaniu Mieczysława D. SB przeprowadziła w 1960 roku rewizję. Funkcjonariusze zabrali literaturę religijną, korespondencję i maszynę do pisania.
- Kilkakrotnie wzywali mnie do MSW na przesłuchania. Listu obciążającego Brodaczewskiego nie napisałem. Zapewne zrobiło to SB. Mieli moją maszynę do pisania, a mój podpis sfałszowali - mówi Mieczysław D.
Nie chce wyjawić, w jaki sposób SB skłoniła go do zeznawania przeciwko Brodaczewskiemu.
- Rozmawiali ze mną. Namawiali do współpracy, obiecywali duże pieniądze. Nie zgodziłem się na to.
- To dlaczego zgodził się pan zeznawać?
- Oni mieli swoje metody. W MSW przedstawili mi prokurator Pancer. Rozmawiałem z nią. Byłem wtedy w konflikcie z Brodaczewskim. I coś na procesie powiedziałem.
- Przez pana Brodaczewski powędrował do więzienia.
- Nie powiedziałem o wielu rzeczach, o których wiedziałem. Na przykład o kontaktach ze świadkami Jehowy w Rosji. Ta działalność nosiła kryptonim Erika. Utrzymywaliśmy z nimi stałą korespondencję. Listy przesyłaliśmy dzięki kolejarzom jeżdżącym na trasie z Przemyśla do Lwowa. SB wypytywała się o to. Gdybym cokolwiek pisnął, wyrok byłby o wiele wyższy - mówi Mieczysław D.
Kapitan, a później major SB Stefan Pabisiak nie żyje od dwudziestu kilku lat. Prokurator Maria Pancer przeszła na emeryturę w 1984 roku.
Rzeczpospolita 27.04.2001