Napisano 2006-02-26, godz. 18:39
Sally, ja nie bardzo rozumiem, co się w końcu stało z Adamem.
On będąc ŚJ wykorzystał kogoś seksualnie lub finansowo? Czy jego wykorzystano?
Był rozpustnkiem i złodziejem czy ofiarą molestowania i okradzonym?
Bo juz sie pogubiłem w tym wszystkim...
W każdym razie zgadzam sie ze Stefanem, że wspólnota katolicka zawiodła. Zawiodły obie wspólnoty i katolicka i świadkowska, skoro Adam nie żyje
Stefanie, nie znasz mego życia i się kompromitujesz głupimi zarzutami...
No więc po kolei:
Siedziałem w domu, pogrążony w depresji, nie utrzymywałem kontaktu ze zborem. Kolega robił zakupy, a ja siedzialem w domu. Może to był błąd w sensie medycznym, ale trzeba mu oddać, że był dobrym kolegą i robił zakupy. Ja zapadłem wtedy w ciężką niemoc z moimi nogami. Potem od Piotra dowiedziałem się że mają przyjść starsi. Piotr łudził się, że oni mnie nawrócą. Ja odpowiedziałem prosto i szczerze, że ja już jestem zdecydowany na odejście. Siedziałem cicho, utrzymując status quo, ale kłamać w żywe oczy nie będę. Nie będę mówić starszym, że wierzę, skoro nie wierzę. Spodziewałem się "najścia" i postanowiłem dać im oświadczenie na piśmie. Początkowo planowałem w ogóle nie wpuszczać ich do mieszkania tylko dac im w drzwiach oświadczenie na pismie i niech sobie idą precz. Ten zamiar wyjawiłem koledze. Piotrek, kiedy usłyszał, ze sprawa jest przesądzona, postanowił, że nie będzie czekać na starszych zboru i sam odejdzie. Spakował się i poszedł. Starsi nie przychodzili (mieli przyjść "wkrótce"). Ja raz się czułem lepiej, raz gorzej, ale jakoś sobie musiałem radzić, skoro zostałem sam. Zbliżała się zima, więc chciałem jakoś "rozchodzić" swoją niemoc i dlatego zamiast korzystać z czyjejś opieki, wolałem mimo bólu i ciągłego upadania, przemóc się i próbować samodzielnie chodzić. Raz poszedłem sam do sklepu i doszedłem bez problemów, innym razem się wywróciłem i nie mogłem wstać. Różnie bywało. Ale zdany na siebie, starałem się jakoś sobie radzić. Wiedziałem że w ostateczności mogę liczyć na mieszkającą w tym samym budynku (ale w innym mieszkaniu) moją matkę, ojca, brata i siostrę. Któregoś dnia poczułem się lepiej więc nie tylko poszedłem na zakupy, ale przy okazji postanowiłem uregulować swoje stosunki z organizacją ŚJ. Obok sklepu mieszkają dwie rodziny starszych zboru, dwóch mężczyzn, są dla siebie szwagrami, obydwaj pełnią funkcję starszego. Poszedłem do jednego z nich i mówię: "słyszałem, że macie do mnie przyjść?". No dobra, umówili się na jutro, czekałem, przyszli. Tamtego dnia znowu czułem się źle, co było widać, bo z trudnością chodziłem po mieszkaniu. Skoro przyszli na moje osobiste zaproszenie, to musiałem neico zmienić plany i zgodnie z zasadami kultury osobistej wpuściłem ich do środka. Dalem do przeczytania moje oświadczenie. Myślałem że to wystarczy i sobie pójdą. Szczególnie zaniepokoił ich punkt mówiący, że odchodze i zabraniam im kiedykolwiek agitować mnie do powrotu. Jeden z nich powiedział, że to poważna sprawa, że oni chca mieć czyste sumienie przed Jehową i chcą upewnić się, czy to jest chwilowy kaprys czy świadoma decyzja. Uznałem ten argument za rozsądny. W duchu sobie pomyślałem, że poświęcę im ten jeden wieczór, ale wreszcie zamknę rozdział sekciarski w swoim życiu. Rozmawialiśmy ponad 2h, padały rózne argumenty. Potem stwierdzili, że jestem "przypadek beznadziejny", wzięli to oswiadczenie i sobie poszli. Na drugi dzień odczytali w zborze komunikat o moim odłaczeniu się.
Wśród tej ponad dwugodzinnej rozmowy padła propozycja robienia mi zakupów, którą odrzuciłem. Propozycja została poprzedzona słowami, że niby ludzie się ode mnie odwracają (bzdura), że nikt mi nie pomoże (bzdura, mam rodzinę), że Jehowa mi nie błogosławi (bzdura, jakbym był prawowierny to mówiliby że to próba wiary, takim gadaniem można wszystko naciągnąć). No i opierając się na fałszywych przesłankach, proponowali pomoc, którą ja poczytałem za nieszczerą jałmużnę i odrzuciłem.