Wiele na tym forum sprzeczek,ostrych dyskusji i polemik-słowem rzeczy,które wprowadzają rozłam między jego uczestnikami.Może więc czas założyć temat,który będzie jednoczył wszystkich-naprawdę obojętny dla wyznawanej religii.
Jest wiele opowiadań,które fajnym sposobem tłumaczą pewne realia życia.Oto jedno z nich:
Powiadają, że pewnego razu spotkały się na Ziemi wszystkie uczucia i cechy ludzkich istot. Gdy Znudzenie ostentacyjnie ziewnęło po raz trzeci, Szaleństwo, jak zwykle obłędnie dzikie, zaproponowało:
- Pobawmy się w chowanego!
Intryga, niezmiernie zaintrygowana, uniosła tylko lekko brwi, a Ciekawość, nie mogąc się powstrzymać, spytała z typowym dla siebie zainteresowaniem:
- W chowanego? A co to takiego?
- To zabawa - wyjaśniło żywo Szaleństwo - polegająca na tym, iż ja zakryję sobie oczy i powolutku zacznę liczyć do miliona. W międzyczasie wy wszyscy dobrze się schowacie, a gdy skończę liczyć, moim zadaniem będzie was odnaleźć. Pierwsze z was, na którego kryjówkę trafię, zajmie moje miejsce w następnej kolejce. Podekscytowany Entuzjazm zaczął tańczyć w towarzystwie Euforii, Radość podskakiwała tak wesolutko, iż udało się jej przekonać do gry Wątpliwość, a nawet Apatię, której nigdy niczym nie dało się zainteresować. Jednakże nie wszyscy chcieli się przyłączyć. Prawda wolała się nie chować, w końcu i tak zawsze ją odkrywano. Duma stwierdziła, że zabawa jest głupia, ale tak naprawdę w głębi duszy gryzło ją, iż pomysł wyszedł od kogo innego. Tchórzostwo z kolei nie chciało ryzykować.
- Raz, dwa, trzy - zaczęło liczyć Szaleństwo.
Najszybciej schowało się Lenistwo, osuwając się za pierwszy lepszy napotkany kamień. Wiara pofrunęła do nieba, a Zazdrość ukryła się w cieniu Triumfu, który z kolei wspiął się o własnych siłach hen, na sam szczyt najwyższego drzewa. Wspaniałomyślność długo nie mogła znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca, gdyż wszystkie kryjówki wydawały się jej idealne dla przyjaciół:
- Krystalicznie czyste jezioro było wymarzonym miejscem dla Piękności, dziupla - w sam raz dla Nieśmiałości, motyle skrzydła stworzono dla Zmysłowości, powiew wiatru okazał się natomiast najlepszy dla Wolności. W końcu Wspaniałomyślność schowała się za promyczkiem słońca. Z kolei Egoizm znalazł sobie, jak sądził, wspaniałe miejsce: wygodne i przewiewne, a co najważniejsze - przeznaczone tylko, tylko dla niego. Kłamstwo schowało się na dnie oceanów, a może skłamało i tak naprawdę ukryło się za tęczą? Pasja i Pożądanie w porywie gorących uczuć wskoczyli w sam środek wulkanu. Niestety wyleciało mi z pamięci, gdzie skryło się Zapomnienie, lecz to przecież mało ważne. Gdy Szaleństwo liczyło dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć Miłość jeszcze nie zdołała znaleźć sobie odpowiedniego miejsca.
W ostatniej chwili odkryła jednak zagajnik dzikich róż i schowała się wśród ich krzaczków.
- Milion - krzyknęło na końcu Szaleństwo i dziarsko zabrało się do szukania.
Od razu, rzecz jasna, odnalazło schowane parę kroków dalej Lenistwo. Chwilę potem usłyszało Wiarę rozmawiającą w niebie z Panem Bogiem. W ryku wulkanów wyczuło natomiast obecność Pasji i Pożądania. Następnie, przez przypadek, odnalazło Zazdrość, co szybko doprowadziło je do kryjówki Triumfu. Egoizmu nie trzeba było wcale szukać, gdyż jak z procy wyleciał ze swej kryjówki, kiedy okazało się, iż wpakował się w sam środek gniazda dzikich os. Trochę zmęczone szukaniem Szaleństwo przysiadło na chwilę nad stawkiem w ten sposób znalazło Piękność. Jeszcze łatwiejsze okazało się odnalezienie Wątpliwości, która, niestety, nie potrafiła się zdecydować, z której strony płotu najlepiej się ukryć. W ten sposób wszyscy zostali znalezieni: talent wśród świeżych ziół, Smutek - w przepastnej jaskini, a Zapomnienie... cóż, już dawno zapomniało, iż bawi się w chowanego. Do znalezienia pozostała tylko Miłość. Szaleństwo zaglądało za każde drzewko, sprawdzało w każdym strumyczku, a nawet na szczytach gór i już, już miało się poddać, gdy odkryło niewielki różany zagajnik. Patykiem zaczęło odgarniać gałązki... Wtem wszyscy usłyszeli przeraźliwy okrzyk bólu. Stało się prawdziwe nieszczęście! Różane kolce zraniły Miłość w oczy. Szaleństwu zrobiło się niezmiernie przykro, zaczęło prosić, błagać o przebaczenie, aż w końcu poprzysięgło zostać przewodnikiem ślepej z jego winy przyjaciółki.
I to właśnie od tamtej pory, od czasu, gdy po raz pierwszy bawiono się na Ziemi w chowanego, Miłość jest ślepa i zawsze towarzyszy jej Szaleństwo.
(proszę o następne)
- Forum Watchtower
- → Przeglądanie profilu: Tematy: paola78
paola78
Rejestracja: 2007-03-31Poza forum Ostatnio: 2007-04-12, 03:20
Community Stats
- Grupa: Członkowie
- Całość postów: 24
- Odwiedzin: 1190
- Tytuł użytkownika: Początkujący (1-50)
- Wiek: Wiek nie został ustalony
- Data urodzenia: Data urodzin nie została podana
-
Płeć
Nie podano
User Tools
Moje tematy
Opowieści z morałem
2007-04-11, godz. 14:15
Ważne pytania
2007-03-31, godz. 19:20
Witam wszystkich.
Mam problem natury moralnej,który od dłuższego czasu mnie trapi wiec bardzo proszę o pomoc.Prosze o przeczytanie mojego postu do końca,choć jest on może długi.
Ale myśle,ze moja historia okaże się ciekawa i pouczająca.
Aby oddać własciwy obraz sytuacji musze zacząć od poczatku.
Chrzest wzielam majac niespelna 18 lat,mieszkajac w drewniaku,nie majacym nawet wody,z chora na schizofrenie siostra,bo za zdecydowanie sie na prawde rodzice wyrzucili mnie z domu.Pomijajac to,że wtedy nikt inny w zborze oprocz tej schorowanej matki dwojga dzieci nawet nie pomyslal zeby mnie wziac
do siebie,ani jeden z "milosiernej spolecznosci braterskiej" nas nie odwiedzal,nawet jak dluzszy czas nie chodzilysmy na zebrania.Zwlaszcza jako tak mloda osoba czulam sie "otoczona wielka troska".
W pewnym momencie pewne malzenstwo braci postanowilo mnie wziac do siebie,juz do blokow-wszystko tak pieknie sie zapowiadalo.Jakze sie pomylilam.Malzenstwo szybko sie rozmyslilo i kazalo mi sie wynosic gdyz pojechalam dwa razy w ciagu jednych wakacji na osrodek pionierski(serio-to bylo powodem)
a oni mieli plany zebym poszla do pracy.Znowu trafilam do slamsow i chorej siostrzyczki.Kolejne zludne swiatlo w tunelu ukazalo mi sie jak poznalam pewna pionierkę stala,ktora obiecala mi,ze zalatwi mi wyjazd w teren jako pionierce specjalnej tylko musze sie podjac sluzby pionierskiej.Wiec oczywiscie sie jej podjelam ale z wyjazdu wyszly nici.
Wtedy pomyslalam,ze mimo mlodego wieku rozwiazaniem mojej sytuaci mogloby byc wyjscie za maz,oczywiscie za czlonka zboru.Po pol roku znajomosci zaproponowalam blizsze poznanie jednemu z braci.Odmowil a na nastepny dzien mialam rozmowe z bracmi starszymi,przypominajaca komitet sadowniczy,o "nierozpraszaniu braci".Kochani bracia starsi nawet nie probowali wczuc sie w moja sytuacje,nie widzieli nic zlego w tym,ze nigdy nie robili nic zeby mlodziez w zborze nie czula sie tak samotna,ich rola ograniczyla sie jedynie do krytyki i wyglaszania sadow.
Pozniej kolejnych kilka rozczarowan milosnych i moja poglebiajaca sie depresja spowodowaly,ze zaczelam sie odsuwac od organizacji.Wtedy juz nie bylo latwo wpasc w zle towarzystwo-wszyscy moi sasiedzi byli alkoholikami a juz na pewno nie bogobojnymi ludzmi.W takim srodowisku poznalam mojego przyszlego meza,z ktorym zgrzeszylam.Zostalam wkluczona.Po okolo roku,juz jako mezatka wrocilam do organizacji i mialam nadzieje,ze teraz juz wszystko sie ulozy.
Jednak tak nie bylo.Moj maz,co pewnie bedac w innym stanie i wieku bym przewidziala,nie stronil od alkoholu i ciaglego fizycznego i psychicznego wyladowywania sie na mnie(nawet jak bylam w ciazy) a bracia,mimo zapewnien o nie robieniu roznicy miedzy"normalnymi" czlonkami zboru a przywroconymi zawsze dawali mi odczuc,ze jestem gorsza.W koncu,mimo,ze bylo to dla mnie ekstremalnie trudne,
bo mialam wbite do glowy,ze Bog brzydzi sie rozwodami,zdecydowalam sie rozstac z mezem.On jednak tak latwo nie chcial dac mi wolnosci,czesto wywolywal awantury,ktorych rezultatem byly interwencje policji.Jednymi ze swiadkow takich zajsc bylo malzenstwo,ktore zglosilo sie do chrztu a wiec prawie bracia.Wielokrotnie widzieli jak moj maz wykreca mi rece,bije po glowie,wyrywa wlosy.
Jednak kiedy doszlo do rozprawy sadowej,ktora (co podkreslam zeby czytajacy to bracia nie skrytykowali mnie,ze chcialam wlasnego meza ciagac po sadach) wniesiona zostala z powodztwa publicznego czyli droga od policji przez prokurature do sadu(za zbyt czeste interwencje) wszystkiemu zaprzeczyli a nawet probowali mnie przedstawic w zlym swietle.Twierdzili,ze jestem zbyt surowa i wymagajaca dla meza i ze nawet zle spojrzenie uznaje za agresje, a nawet,ze moze juz jestem chora.Tymczasem ludzie ze swiata potwierdzili moje zeznania.Zglosilam sprawe braciom ale falszywie zeznajacy swiadkowie podczas rozmowy z nimi kolejny raz sie wszystkiego wyparli.Jakis czas pozniej zaczeli przyjmowac mojego bylego meza z kochanka,
ktora szybko sobie znalazl(juz nie bede mowila ile miala lat,nadmienie,ze byla niepelnoletnia).
Wtedy znowu przezylam kryzys duchowy,oddalilam sie od organizacji,zaczelam miec klopoty emocjonalne.Przez dwa lata nie bylo mnie na zebraniach i nie ukrywam,ze postepowalam tak,ze powinnam byla bardzo szybko zostac wykluczona.Jednak co ciekawe znowu ani razu przez ten okres wspanialomyslni wspolwyznawcy ani nawet "czuli starsi" pelniacy piecze nad owieczkami mnie nie odwiedzili.
W koncu dreczona sumieniem sama zaczelam chodzic na zebrania,tylko do innego zboru,bo nie chcialam widziec tych co tak mnie skrzywdzili a nigdy sie do tego nie przyznali.Poznalam brata,ktory byl ksiedzem i zareczylismy sie.Mialam zamiar isc do braci starszych i wyjawic moje postepowanie podczas nieobecnosci w zborze.Myslalam,ze ten zwiazek bedzie lekiem na moja chorobe duchowa.I znowu sie mylilam.
Niedlugo po zareczynach byly ksiezulek zaczal sie do mnie dobierac.Kiedy sie oparlam powiedzial
mi,doslownie,ze jestem glupia idiotka,ze stoje tak sztywno przy tych zasadach,ze kazda siostra,ktora tylko chcial mu ulegla i ze nawet sobie nie wyobrazam co sie w zborach dzieje.Twierdzil,ze jemu nic nigdy nie zrobia,bo byl ksiedzem a taki nabytek to prawdziwy skarb dla organizacji,skarb,którego nie pozbędą się chocby nie wiem co.Mowil bardzo realistycznie,wymienil nazwiska siostr.Poczulam jakbym dostala obuchem.
Zerwalam zareczyny i zglosilam sprawe starszym ze zboru niedoszlego narzeczonego.Wszystko skonczylo sie na rozmowie i delikatnym jego upomnieniu.Wtedy uwierzylam w to co mowil o sobie jako skarbie.Napisalam do Towarzysta,wyjawiajac wszystko (rowniez wlasne grzechy) i prosząc o odlaczenie.Po odejsciu powoli znowu zaczelam popadac w depresje i sie obwiniac o rozpad mojego malzenstwa.Przypominajac sobie slowa tych co klamali w sadzie postanowilam,ze naprawie swoj blad.Skontaktowalam sie z moim bylym i zaproponowalam,zebysmy sprobowali jeszcze raz.
On sie zgodzil i tak od ponad roku jestesmy razem.Na poczatku bylo super-naprawde wydawalo sie,ze rozlaka wiele nas nauczyla.Moj byly maz nie pil,nie uzywal agresji.Jednak jakis czas temu znowu zaczal siegac do kieliszka i wyzywac sie tym razem takze na naszym 8-letnim dziecku(ostatnio za to,ze nie chcial jesc uderzyl jego glowa o kant stolu-syn ma lajpo i nie poszedl przez kilka dni do szkoly).Pewnie ta agresja bedzie bedzie narastac az w koncu dojdzie do apogeum.Niewykluczone,ze stanie sie tragedia.I teraz mam pytanie do szanownych braci i siostr-chociaz wiem,ze nie odpowiecie,bo nie mozecie rozmawiac z tzw.odstepcami-ale sami przemyslcie to sobie w swoich sumieniach.Kocham Boga i chcialabym Jemu sluzyc
ale jak mam kajajac sie wrocic do spolecznosci,w ktorej sa osoby,ktore za o wiele wieksze przewinienia nic sie nie robi?Przeciez Jak mam wybaczyc-samo powtarzanie sobie,ze wybaczam nic nie daje (na pewno w koncu spotkam osoby,ktore sprawily mi tyle krzywd i nawet nie powiedzialy mi jednego przepraszam).
A poza tym jak mam opuscic mojego bylego meza jesli mam wbite do glowy,ze to ja jestem winna rozpadowi naszego malzenstwa i boje sie,ze sumienie nie da mi spokoju albo jak mam zawrzec z nim ponowny zwiazek malzenski jeśli istnieje realna mozliwosc,ze wtedy juz w ogole nie bedzie sie hamowal i zrobi ze mnie albo z dziecka kaleke albo mnie zabije?Ja wiem,pewnie znowu wszystko zbagatelizujecie i owiniecie w otoczke ładnyh słów.Ale czy ktoś po prawdziwym wczuciu sie w moje położenie nie miałby wątpliwości przed powrotem do organizacji?
Mam problem natury moralnej,który od dłuższego czasu mnie trapi wiec bardzo proszę o pomoc.Prosze o przeczytanie mojego postu do końca,choć jest on może długi.
Ale myśle,ze moja historia okaże się ciekawa i pouczająca.
Aby oddać własciwy obraz sytuacji musze zacząć od poczatku.
Chrzest wzielam majac niespelna 18 lat,mieszkajac w drewniaku,nie majacym nawet wody,z chora na schizofrenie siostra,bo za zdecydowanie sie na prawde rodzice wyrzucili mnie z domu.Pomijajac to,że wtedy nikt inny w zborze oprocz tej schorowanej matki dwojga dzieci nawet nie pomyslal zeby mnie wziac
do siebie,ani jeden z "milosiernej spolecznosci braterskiej" nas nie odwiedzal,nawet jak dluzszy czas nie chodzilysmy na zebrania.Zwlaszcza jako tak mloda osoba czulam sie "otoczona wielka troska".
W pewnym momencie pewne malzenstwo braci postanowilo mnie wziac do siebie,juz do blokow-wszystko tak pieknie sie zapowiadalo.Jakze sie pomylilam.Malzenstwo szybko sie rozmyslilo i kazalo mi sie wynosic gdyz pojechalam dwa razy w ciagu jednych wakacji na osrodek pionierski(serio-to bylo powodem)
a oni mieli plany zebym poszla do pracy.Znowu trafilam do slamsow i chorej siostrzyczki.Kolejne zludne swiatlo w tunelu ukazalo mi sie jak poznalam pewna pionierkę stala,ktora obiecala mi,ze zalatwi mi wyjazd w teren jako pionierce specjalnej tylko musze sie podjac sluzby pionierskiej.Wiec oczywiscie sie jej podjelam ale z wyjazdu wyszly nici.
Wtedy pomyslalam,ze mimo mlodego wieku rozwiazaniem mojej sytuaci mogloby byc wyjscie za maz,oczywiscie za czlonka zboru.Po pol roku znajomosci zaproponowalam blizsze poznanie jednemu z braci.Odmowil a na nastepny dzien mialam rozmowe z bracmi starszymi,przypominajaca komitet sadowniczy,o "nierozpraszaniu braci".Kochani bracia starsi nawet nie probowali wczuc sie w moja sytuacje,nie widzieli nic zlego w tym,ze nigdy nie robili nic zeby mlodziez w zborze nie czula sie tak samotna,ich rola ograniczyla sie jedynie do krytyki i wyglaszania sadow.
Pozniej kolejnych kilka rozczarowan milosnych i moja poglebiajaca sie depresja spowodowaly,ze zaczelam sie odsuwac od organizacji.Wtedy juz nie bylo latwo wpasc w zle towarzystwo-wszyscy moi sasiedzi byli alkoholikami a juz na pewno nie bogobojnymi ludzmi.W takim srodowisku poznalam mojego przyszlego meza,z ktorym zgrzeszylam.Zostalam wkluczona.Po okolo roku,juz jako mezatka wrocilam do organizacji i mialam nadzieje,ze teraz juz wszystko sie ulozy.
Jednak tak nie bylo.Moj maz,co pewnie bedac w innym stanie i wieku bym przewidziala,nie stronil od alkoholu i ciaglego fizycznego i psychicznego wyladowywania sie na mnie(nawet jak bylam w ciazy) a bracia,mimo zapewnien o nie robieniu roznicy miedzy"normalnymi" czlonkami zboru a przywroconymi zawsze dawali mi odczuc,ze jestem gorsza.W koncu,mimo,ze bylo to dla mnie ekstremalnie trudne,
bo mialam wbite do glowy,ze Bog brzydzi sie rozwodami,zdecydowalam sie rozstac z mezem.On jednak tak latwo nie chcial dac mi wolnosci,czesto wywolywal awantury,ktorych rezultatem byly interwencje policji.Jednymi ze swiadkow takich zajsc bylo malzenstwo,ktore zglosilo sie do chrztu a wiec prawie bracia.Wielokrotnie widzieli jak moj maz wykreca mi rece,bije po glowie,wyrywa wlosy.
Jednak kiedy doszlo do rozprawy sadowej,ktora (co podkreslam zeby czytajacy to bracia nie skrytykowali mnie,ze chcialam wlasnego meza ciagac po sadach) wniesiona zostala z powodztwa publicznego czyli droga od policji przez prokurature do sadu(za zbyt czeste interwencje) wszystkiemu zaprzeczyli a nawet probowali mnie przedstawic w zlym swietle.Twierdzili,ze jestem zbyt surowa i wymagajaca dla meza i ze nawet zle spojrzenie uznaje za agresje, a nawet,ze moze juz jestem chora.Tymczasem ludzie ze swiata potwierdzili moje zeznania.Zglosilam sprawe braciom ale falszywie zeznajacy swiadkowie podczas rozmowy z nimi kolejny raz sie wszystkiego wyparli.Jakis czas pozniej zaczeli przyjmowac mojego bylego meza z kochanka,
ktora szybko sobie znalazl(juz nie bede mowila ile miala lat,nadmienie,ze byla niepelnoletnia).
Wtedy znowu przezylam kryzys duchowy,oddalilam sie od organizacji,zaczelam miec klopoty emocjonalne.Przez dwa lata nie bylo mnie na zebraniach i nie ukrywam,ze postepowalam tak,ze powinnam byla bardzo szybko zostac wykluczona.Jednak co ciekawe znowu ani razu przez ten okres wspanialomyslni wspolwyznawcy ani nawet "czuli starsi" pelniacy piecze nad owieczkami mnie nie odwiedzili.
W koncu dreczona sumieniem sama zaczelam chodzic na zebrania,tylko do innego zboru,bo nie chcialam widziec tych co tak mnie skrzywdzili a nigdy sie do tego nie przyznali.Poznalam brata,ktory byl ksiedzem i zareczylismy sie.Mialam zamiar isc do braci starszych i wyjawic moje postepowanie podczas nieobecnosci w zborze.Myslalam,ze ten zwiazek bedzie lekiem na moja chorobe duchowa.I znowu sie mylilam.
Niedlugo po zareczynach byly ksiezulek zaczal sie do mnie dobierac.Kiedy sie oparlam powiedzial
mi,doslownie,ze jestem glupia idiotka,ze stoje tak sztywno przy tych zasadach,ze kazda siostra,ktora tylko chcial mu ulegla i ze nawet sobie nie wyobrazam co sie w zborach dzieje.Twierdzil,ze jemu nic nigdy nie zrobia,bo byl ksiedzem a taki nabytek to prawdziwy skarb dla organizacji,skarb,którego nie pozbędą się chocby nie wiem co.Mowil bardzo realistycznie,wymienil nazwiska siostr.Poczulam jakbym dostala obuchem.
Zerwalam zareczyny i zglosilam sprawe starszym ze zboru niedoszlego narzeczonego.Wszystko skonczylo sie na rozmowie i delikatnym jego upomnieniu.Wtedy uwierzylam w to co mowil o sobie jako skarbie.Napisalam do Towarzysta,wyjawiajac wszystko (rowniez wlasne grzechy) i prosząc o odlaczenie.Po odejsciu powoli znowu zaczelam popadac w depresje i sie obwiniac o rozpad mojego malzenstwa.Przypominajac sobie slowa tych co klamali w sadzie postanowilam,ze naprawie swoj blad.Skontaktowalam sie z moim bylym i zaproponowalam,zebysmy sprobowali jeszcze raz.
On sie zgodzil i tak od ponad roku jestesmy razem.Na poczatku bylo super-naprawde wydawalo sie,ze rozlaka wiele nas nauczyla.Moj byly maz nie pil,nie uzywal agresji.Jednak jakis czas temu znowu zaczal siegac do kieliszka i wyzywac sie tym razem takze na naszym 8-letnim dziecku(ostatnio za to,ze nie chcial jesc uderzyl jego glowa o kant stolu-syn ma lajpo i nie poszedl przez kilka dni do szkoly).Pewnie ta agresja bedzie bedzie narastac az w koncu dojdzie do apogeum.Niewykluczone,ze stanie sie tragedia.I teraz mam pytanie do szanownych braci i siostr-chociaz wiem,ze nie odpowiecie,bo nie mozecie rozmawiac z tzw.odstepcami-ale sami przemyslcie to sobie w swoich sumieniach.Kocham Boga i chcialabym Jemu sluzyc
ale jak mam kajajac sie wrocic do spolecznosci,w ktorej sa osoby,ktore za o wiele wieksze przewinienia nic sie nie robi?Przeciez Jak mam wybaczyc-samo powtarzanie sobie,ze wybaczam nic nie daje (na pewno w koncu spotkam osoby,ktore sprawily mi tyle krzywd i nawet nie powiedzialy mi jednego przepraszam).
A poza tym jak mam opuscic mojego bylego meza jesli mam wbite do glowy,ze to ja jestem winna rozpadowi naszego malzenstwa i boje sie,ze sumienie nie da mi spokoju albo jak mam zawrzec z nim ponowny zwiazek malzenski jeśli istnieje realna mozliwosc,ze wtedy juz w ogole nie bedzie sie hamowal i zrobi ze mnie albo z dziecka kaleke albo mnie zabije?Ja wiem,pewnie znowu wszystko zbagatelizujecie i owiniecie w otoczke ładnyh słów.Ale czy ktoś po prawdziwym wczuciu sie w moje położenie nie miałby wątpliwości przed powrotem do organizacji?
- Forum Watchtower
- → Przeglądanie profilu: Tematy: paola78
- Privacy Policy
- Regulamin ·