Napisze wam, jak to wygląda u mnie. Nie jestem ŚJ, mam 28 lat, jestem załamana, u kresu wytrzymałości psychicznej i w trakcie zastanawiania się nad rozwodem. Choć zaczęło sie cudnie.... (poczytajcie moje poprzednie posty sprzed ok 1,5 roku... sprzed ślubu...

)
Wzięliśmy ślub po krótkim okresie znajomości, 9 miesiącach. Było wielkie LOVE, Harlequin, typu : damy rade, kto jak nie my, wyzwanie, miłośc wygra wszystko e.t.c.
Mąż był na początku dla mnie idealnym partnerem - mimo dzielących nas różnic w wychowaniu, w przyjętym stylu życia i przekazanej przez rodziców religii postanowiliśmy się pobrać i być ze sobą mimo wszystko. On jest ŚJ, wydawał się bardzo poważnie traktować swa religię, natomiast ja wcześniej nie przykładałam dużej wagi do spraw duchowych, opierając się na "indywidualnym poznaniu świata" i żyjąc z dnia na dzień. Propagowane i wcielane w czyn wartości wynikające z przyjętej wiary spowodowały, że przyszły mąż już przed ślubem stał się dla mnie ostoją w sprawach duchowych, wiele nadziei i chyba całą wiarę w szczęśliwe życie pokładałam w wyznawanych przez niego zasadach. Chcieliśmy mieć dzieci, którym opierając się na swoim potencjale duchowym, materialnym i intelektualnym z radością przekażemy wszystko, co naszym zdaniem w życiu jest najważniejsze. Ale tak do końca nie wyjasnilismy sobie jak je wychowamy. jak to wszystko pogodzimy. Pseudouczucie nas chyba zaśleopiło... Teraz wiem, ze on czekał az ja przyjme jego wiare i zasady, a poniewaz do tej pory do tego nie doszło... przerwane studium, a co za tym idzie nagłe urwanie kontaktów ze znajomymi ŚJ...... jest, jak jest.
ON bardzo pragnął abym poznała bliżej wartości, które są dla niego całym życiem, co było dla mnie i wlasciwie nadal jest zrozumiałe – biorąc pod uwagę plany związane z powiększeniem rodziny w przyszłości. Na początku poznawałam je z entuzjazmem, choć nie bezkrytycznie, jednak bardzo szybko osoba, która mnie swoim zachowaniem zachęciła do nich, przestała być jakimkolwiek wzorcem. Widziałam, jak kłamie, oszukuje starszych, jest złośliwy, wredny, coraz czesciej w stosunku do mnie również...... Wkrótce spowodowana m.in. tym moja niechęć do dalszego i regularnego umacniania się w tych wartościach stała się jednym z większych problemów i w związku z tym mąż zaczął się wzbraniać przed powiększeniem rodziny. Zaczęłam odczuwać pretensje, wręcz nacisk, któremu nie zamierzałam ulegać. Miałam wrażenie, że nie liczył się nigdy z moim zdaniem, potrzebami, uczuciami. Zabrakło ciepła i miłości, rozminęły się wspólne plany i oczekiwania, mamy inne potrzeby i pogląd na życie. W końcu oboje przestaliśmy sobie wyobrażać powoli wspólne życie razem. Mąż już był wcześniej w nieudanym związku małżeńskim, więc nie jest typowym świadkiem- ma wybuchowy charakter. Przeciwstawił sie im wszystkim i wziłą ze mna slub.. ograniczyli go, było potem jeszcze kilka ciekawych akcji. On sie wkyrzał, ja tłumaczyłam braci starszych, że ja to wszysto rozumiem, że nie ma ich na slubie u nas, że maja wciąz jakieś zastrzeżenia, choc niby ja taka super...
Co jeszcze? Uważam, że sami powinniśmy stawiać czoła swym problemom, zwłaszcza, że nie mieliśmy poważnych - mąż przeobrażał takie moje stanowisko w ukrywanie prawdy, zarzucał wstyd przed wyjawieniem, że coś nam się nie układa. Nigdy na tym tle nie dojdziemy do porozumienia - wszelkie wypowiedziane przeze mnie w złości słowa powtarza innym osobom zmieniając ich brzmienie lub wyrywając z kontekstu, co powodowało i nadal powoduje u mnie narastającą złość i żal, z którymi nie potrafimy sobie już poradzić. Tę złość potęgowało jego bezkrytyczne względem samego siebie każdorazowe obarczanie winą mnie. Mimo przeprowadzonych poważnie rozmów i obiecywania sobie nawzajem zmian, zawsze i tak powracały prędzej czy później wyrzuty i nie udawało się nam nad tym przejść do porządku dziennego. Wielkim kłótniom towarzyszyły za każdym razem niszczenie domowych sprzętów - mąż wiedział jak bardzo zależy mi na mieszkaniu, które kupiłam w efekcie cięzkeij pracy i lat nauki sama jeszcze przed ślubem na kredyt – wykorzystywał to przy każdej nadarzającej się okazji, a także groźby, żale. Każdy fakt jakkolwiek przemawiający przeciwko mnie był i jest niejako jego bronią w walce, której ja nie chcę z nim już toczyć – nie o to mi chodziło przy zakładaniu rodziny. Tymczasem każda tajemnica, z której mu się zwierzam jest z czasem bezlitośnie przeobrażana na jego potrzeby i kierowana przeciwko mnie – aby przekonac otoczenie do swoich racji i zniechęcic do mnie tym samym - to wyniszcza mnie psychicznie. Przez pryzmat tak przerobionych teorii wina za nieporozumienia, awantury, niezgode za każdym razem jest kierowana tylko i wyłącznie przeciwko mnie. Z reguły tak jest, że pozornie racje ma ten, kto więcej krzyczy – a ja w przeciwieństwie do męża nie opowiadam o tym nikomu, nie czuje tez potrzeby bronic się przed podłymi przerobionymi zarzutami. Mam nadzieję, że kto zechce mnie kiedykolwiek ocenić, wysłucha obu stron. Ale popatrzcie, jacy ludzie sa wśród Sj. I to nie tylko on, znam gorsze przypadki.....
Teraz zyje z obcym prawie czlowiekiem, do ktorego czuje tyle zalu, niechęć... wrecz pragne aby mi dał spokoj, ale to nie tak łatwe..... zarzucam mu że jest fałszywy, a on sie z tym nie zgadza. Ale zachowaniem zaprzecza wszelkim wartosciom które w tej (nie tylko) religii sa piekne, ktore mnie przekonały... ktore bardzo bym chciała aby stały się nadrzędnymi w moim życiu... mysle ze była szansa na zwerbowanie mnie( że tak to nazwe brzydko, ale mam rozum i nie zrobiłabym nic bez rozumienia, wbrew sobie) do ŚJ, ale teraz ... zcazełam od poznania tej całej organizacji od najgorszych stron.. zdrady, kłamstwa, plotki i obłuda jak wszedzie.. złośliwosc, podłość, nikczemność.... odbiegam nieco od tematu, przepraszam za chaos, ale najlepiej to bym chciała cofnąć czas....... nie wiem czy jesli sie rozwiode, bede umiala jeszcze zyc, jak kiedys. Mnóstwo rzeczy we mnie zmieniło sie na lepsze, ale..... cała wiedza, doswiadczenie ktore mam teraz za sobą.... nie wiem, kim i gdzie jestem... ucze sie cały czas, kształcę, ide naprzód... ale czasem mam wrazenie ze to wszystko to bezsens.......
Miałam żal do męża, że chciałby abym podzielała jego wartości, jednocześnie sam zaprzeczając i przeciwstawiając się im. Na tym tle wybuchały m.in.kłótnie. Uważam, że w świetle nie przestrzegania zasad wiary poświęcanie jej tak dużej ilości czasu jak w jego przypadku jest jego stratą. To, co zostaje, nie licząc pracy w kilku miejscach to ewentualnie czas na sport. Natomiast mnie tego czasu od początku brakowało.
Przed ślubem były małe nieporozumienia, on wówczas wykazywał się imponującą mądrością i cierpliwością - uznałam, więc, że jest obiecującym kandydatem na męża. Ale już po ślubie, w sytuacjach, gdy były najbardziej potrzebne, zabrakło tych cech. Zajął się bardzo intensywnie pracą , spędzając poza domem praktycznie całe dnie. Już wtedy zaczęliśmy się od siebie oddalać. Miałam mu to za złe, ale zapewniał ze ten stan rzeczy ma wkrótce ulec zmianie. Ale tak się nie stało - wolne chwile zajmują mu zebrania i sport. Nie kryje, że wiele razy dosżło miedzy nami do spięc na tle religijnym, uważam że nie przestrzega zasad ktOre głosi, więc po co tracić czas na zebrania... Poza tym co złego w urodzinach?? Chce iśc na Sylwestra, na Andrzejki... byłam dotąd taka wesoła, rozrywkowa, choć mam b.odpowiedzialna pracę, teraz tylko praca, dom i sen.... mam niemal depresję - co tez jest mi wypominane.. Przyznajcie, że widać, ile teraz we mnie żalu, ile rozczarowania- po pierwsze niespełniona miłością... po drugie problemami, których my wcale nie mamy!!!! a są, bo to co nas powinno łaczyć, nas dzieli. Po trzecie- wkurzeniem na siebie- po co tak wczesnie slub? On teraz robi mi przeszkody w rozwodzie bo dla niego drugi rozwod juz nie byłby tak korzystny w swietle wiary... i wcale nie odejde do innego..... Natomiast ani czasu ani sił na życie rodzinne już nie było. Tłumaczenie tego nie dawało skutku na dłuższą metę, często kwitowane było kąśliwymi uwagami o marzeniach z książek Harlequina.
Do kłótni dochodziło codziennie, w każdym miejscu, mąż nie miał oporów, aby awanturować się w obecności znajomych, rodziny - wstydziłam się tego, bo świadczyło o słabości i nieumiejętności radzenia sobie z problemami u źródła. To była nasza osobista sprawa, czego w niepojęty dla mnie sposób on nigdy nie rozumiał. Często pozostawiało to niesmak u ludzi, ponadto dla mnie było przejawem prostego braku szacunku dla żony, o której każdemu się mówi źle. I to kto? ŚJ, kt ory taki przykąłdny byc powinien.. ja nie wiem, jak on tego może nie rozumieć!!!!!!
Kłóciliśmy się nieustannie i wszędzie - w domu, w pracy, na wyjazdach, wakacjach, imprezach. Stan rzeczy był znany najbliższym znajomym i rodzinie.
I mimo tego bum na początku, tylu jego dobrych cech....... (ma je dotąd-niesamowita wyobraznia np i spontanicznosc, ktore jednajk jesli wymierzone przeciw mnie, potrafią zabijać...) bardzo szybko okazało się, że nie potrafimy dojść do porozumienia nawet w najdrobniejszych kwestiach. Żadne z nas nie było zdolne do jakiegokolwiek kompromisu, każda z pozoru błaha sprawa z czasem zaczęła się przeobrażać w karczemną awanturę bez panowania nad sobą z obu stron i następnie wzajemnym, niekończącym obwinianiem się. Nie potrafiliśmy cieszyć się sobą, brakiem problemów finansowych, korzystać z uroków wspólnego życia i snuć plany na przyszłość, w naszym wspólnym życiu następowała destrukcja wszystkiego, co piękne i wartościowe. Niemal każda spędzona razem chwila od mniej więcej czwartego miesiąca po ślubie stawała się koszmarem. A to wszystko na tle nieustannych nakłanian do studium, obecnosci na zebraniach... wbrew mnie juz po jakims czasie... jego rodzice mieli świtny stosunek do mnie, teraz wierza jemu, a ponieważ nie ma raczej szans abym stanela po stronie Sj, nie pomagaja nawet ratowac tego malzenstwa... nigdy co prawda sie nie wstracali, ale teraz... jesli nie oni, wiem, ze juz nikt mu nie przetłumaczy.....
ludzie, zastanowcie sie, co robicie, z czasem zycie weryfikuje najwieksze uczucia...... s potem jest tylko ból. Choc moze nie jestem dobrym przykladem, moze to tak naprawde nie byla milosc skoro nie dalismy rady......
Taka sytuacja ciągnąca się miesiącami źle odbija się na mojej psychice, jestem osoba wesołą z usposobienia, ale zawarty pochopnie związek zniszczył moja całą radość życia, doszło nawet do myśli samobójczych. Nie widzę już żadnych szans na naprawienie stosunków z mężem – napięta sytuacja miedzy nami ciągnąca się od miesięcy i niechęć obu stron do jakichkolwiek kompromisów w razie sporu już przesłoniła uczucia. Nie ma już wspólnych planów, dążeń, różnimy się wszystkim. Każdy żyje własnym życiem......
chciałabym dziecko, ale przeciez to nie ma szans.... a czas leci....
przepraszam, ale to forum to chyba jedyne meijsce, gdzie sa ludzie którzy zrozumieja cokolwiek z moich dylematów.....