Dlatego mogę stwierdzić, że chociaż urodziłem się jako śJ, to istniało we mnie coś takiego, jak "przedkultowe Ja"
Czy Ci z Was, którzy urodzili się jako śJ mają podobne wrażenie? czy od urodzenia wasze Ja, wasze plany i marzenia były związane tylko z WTS-em? czy jednak szkoła, nieświadkowska rodzina, rówieśnicy sprawili, że nie do końca oszaleliśmy?
Nie mogę powiedzieć o sobie, że istniało przedkultowe JA. Urodziłam się w rodzinie zaangażowanych śJ, a okres mojego dzieciństwa przypadł na szczytową formę świadkowizmu moich rodziców. To musiało mieć wymierne przełożenie na mój rozwój "duchowy". Dzieciństwo i wczesnoszkolne lata były skutecznym kształtowaniem przyszłego chwalca Boga Jehowy. O stopniu mojej indoktynacji świadczyły szczere modlitwy o nawrócenie mojej szkolnej koleżanki na właściwą drogę i szkolne wypracowania. Cały mój świat to była Organizacja, postrzegana jako rodzina duchowych cioteczek i wujków. Nie utrzymywaliśmy zażyłych kontaktów ze świecką rodziną. Również kontakty z rówieśnikami należały do przesadnie kontrolowanych i na ogół nie wybiegały poza szkołę. Przełom nastąpił późno...dopiero w liceum. Młodzieńczy bunt przybrał najgorszą z form, zwróciłam go przeciwko sobie samej i kwestionowaniu sensu swojej dalszej egzystencji. To był również okres mojego duchowego rozdwojenia - rozmodlenia i poszukiwania Boga w swoim życiu oraz negacji wartości duchowych i zachowań destruktywnych. Ocalenie przyniosło samo życie, które postawiło mnie przed poważnymi wyzwaniami. Musiałam szybko wydorośleć i chyba rzeczywiście dojrzałam.
Przyjęcie chrztu w wieku 21 lat uważam za bardzo dojrzałą decyzję - to było szczere wyznanie mojej wiary w Boga, podjęte bez jakiegokolwiek przymusu. Chciałam być chrześcijanką. Nieoczekiwanie zbiegło się to z wykluczeniem mojego ojca ze społeczności śJ.
Uważam, że byłam bardzo krótko śJ z przekonania. Sprowadzałabym ten okres do około 2-3 lat. Wątpliwości zwłaszcza natury doktrynalnej szybko osiagnęły apogeum i spowodowały powolny proces oddalania się z Organizacji. Na pewno olbrzymi wpływ wywarła atmosfera sceptyzmu i krytyki, w której dorastałam. Początkowy religijny beton rodziców, zwłaszcza ojca, zaczął krusieć. Chłonęłam ducha odstępstwa.
Sporą rolę we właściwym wytyczaniu celów życiowych odegrali rodzice, którzy posiadali prawie protestanckie, zdrowe podejście do pracy i nauki. Szacunek do tych wartości spowodował, że przedłożyłam je nad zaangażowanie w działalność religijną. To w gruncie rzeczy przyniosło mi szeroko pojętą wolność, pozwoliło mi się świadomie rozwijać i kształtować silną osobowość. Zawsze mi imponowali ludzie silni, zdecydowani, bezkompromisowi, niewzruszeni w obliczu dramatycznych przeżyć, przekraczający własne lęki i kompleksy. Takich postawiłam sobie za wzór do naśladowania i chyba takich nie znalazłam w zborze śJ.
Nie było żadnego przekultowego Ja. Powrót do normalności jest efektem pracy nad sobą i świadomym kształtowaniem swojego życia. Nie jestem z tych, co się łatwo poddają.