I znowu po jakimś czasie dokonałem małej retrospekcji w przeżycia związane z głoszeniem. I powiem uczciwie, że nie chciałbym wrócić do tamtych chwil. Nadal uważam, że te chwile spędzone w służbie głoszenia, były dla mnie jednymi z najtrudniejszych przeżyć emocjonalnych. A przecież podobnie jak wtedy tak i teraz mam nieodparte pragnienie dzielenia się i swoją wiarą i rozmawiania o Bogu. Ale potrafię to robić w sposób niezobowiązujący. Po prostu okazyjnie i w każdym momencie kiedy pozwala mi na to mój duch i serce. Jednakże takie oficjalne głoszenie od domu do domu, z teczką i pod krawatem, w obliczu nienawiści i szyderstw odwiedzanych osób, przeraża mnie
. Nie wiem, ale nie umiem temu sprostać. Tylko Bóg jeden wie co działo się wtedy w moim umyśle. Pomijając że statystyki dowodzą iż jest to forma wyczerpująca, lecz mało skuteczna, to jeszcze do tego te imienne sprawozdania ze służby i kombinowanie głosicieli, co zrobić aby mieć jak najkorzystniejsze wyniki. Te spacerki powoli, od bloku do bloku...... Wiecie o czym mówię. To wręczanie literatury na siłę...... aby mieć co zaraportować, sądząc że wtedy głoszenie nie idzie na darmo (choć może i tak nikt potem tej literatury nie przeczytał). Ale niestety taka jest nasza psychika. Gdy ktoś stara się nas rozliczyć z godzin i rozdanych czasopism, to samoistnie pojawią się takie kombinatorskie tendencje w naszych umysłach. Moje obserwacje braci w zborze, zdają się to potwierdzać. Myślę że takie praktyki głoszenia jakie stosuje WTS, wręcz wypaczają psychikę człowieka i obraz ewangelizacji, która przecież powinna wypływać z serca w sposób niekontrolowany i spontaniczny, skoro jest podobno wynikiem działania ducha świętego.
Nawet w „Prowadzeniu rozmów.....” (nowe wydanie) na str. 86 jest pouczenie jak należy odpowiedzieć na pytanie skierowane do głosiciela: „Czy ma pan ducha świętego?”. I jest tam taka odpowiedź: „Tak, i właśnie dlatego do pana przyszedłem (Dz 2:17,18)”.
Jeśli więc głoszenie ŚJ jest wynikiem działania ducha świętego w ich umysłach, to dlaczego trzeba ich ciągle do niego mobilizować, przez nacisk psychiczny w ciągłym napomnieniu i przymusowych imiennych sprawozdaniach. Dlaczego w kółko trzeba im zadawać retoryczne pytania: Czy się wytężasz? Czy robisz wszystko na co cię stać? Czy nie mógłbyś czynić więcej?
No i to obowiązkowe głoszenie poglądów co do których ma się - uzasadnione swymi dociekaniami - wątpliwości. Nie potrafię głosić innym coś w co sam nie mogę uwierzyć, po zgłębieniu danego tematu.
Myślę że Zbór Świadków Jehowy ma swoje zalety, ale niestety, to jest jego wielką wadą. A Wy co o tym sądzicie? Proszę napiszcie. Czy tylko ja jestem nienormalny, że nie potrafiłem sprostać wymaganiom Organizacji Świadków Jehowy?
Czy macie podobne przeżycia i przemyślenia?