Napisano 2006-09-23, godz. 16:56
MOJA HISTORIA (BARDZO PROSZĘ O PRZECZYTANIE, pomimo, że długieeee))
Sprawa ma się tak :
Poznaliśmy się w dość nietypowych okolicznościach, kiedy oboje byliśmy w potężnym "życiowym dołku" i stało się tak, że postanowiliśmy się nawzajem z niego wyciągnąć. A raczej on postanowił wyciągnąć z niego mnie. Więcej narazie nie wspomnę, może później, jeśli zechcecie wiedzieć, bo to jest naprawdę "rodem z telenoweli". Suma sumarum on się zakochał i zaczął się starać, walczyć o mnie. Przełamywał moje lęki (bo kiedyś zostałam zraniona, co zaowocowało długą depresją kliniczne leczoną, w trakcie leczenie się poznaliśmy). Stawał na głowie, żeby nie zostać przede mnie odepchniętym. I mu się udało, nie odsunęłam się, a zakochałam. Bardzo. Nauczył mnie płakać, mówić, wyrażać swoje uczucia, zamiast nosić "maskę". I od blisko 10 miesięcy jesteśmy razem. Tyle, że jedno nas różni. Wyznanie. On jest ŚJ , ja katoliczką (jednak to ciut bardziej skomplikowane, bo jestem antyklerykalna troszkę i zgadzam się bardziej z zasadami CFFC ( z ang. ~ katolicy za wolnym wyborem). Naświetlę jeszcze jego sytuację rodzinną. Cała jego rodzina za wyjątkiem tej najbliższej tj rodziców , brata i babci ze strony ojca - są katolikami. On również ma chrzest w kościele katolickim, jednak później, nie mam pojęcia czemu , i nie dociekam - jego rodzice zmienili wiarę. Więc sam jest wychowany jaki ŚJ, jak również jego młodszy brat.
W chwili kiedy się poznaliśmy nie wiedziałam o tym, dowiedziałam się po dwóch miesiącach (bał się odrzucenia), on od początku wiedział o moim wyznaniu (wyszło w praniu, bo gdy uświadomił sobie swoje uczucie, akurat wyjechałam do rodziny na święta). Jako, że ja byłam wtedy bardzo zamknięrta w sobie, bałam się ludzi itp, to on od początku musiał się o mnie starać. Mało tego, musiał mieć ogromnie dużo cierpliwości
Dlaczego?
Bo wychodziłam z założenia, że nie można mnie kochać, że jestem raczej skazana na samotność (zresztą tak myśli każdy w depresji). Ale u mnie był jeszcze jeden powód : mam pewną wadę s. biodrowego i w jeuj wyniku miałam kilka operacji, i teraz jest jak jest. (podobno) tymczasowo poruszam się na wózku, poza domem. No więc nie chciałam być dla Niego ciężarem, krzywdzić go. Twierdził jednak (i dalej tak jest), że stałam się sensem Jego życia, że beze mnie już by nie potrafił i dopiero przy mnie czuje, że żyje. Pod Jego uporem i własnym przypływem uczuć - ugięłam się. No i jak wiecie , od 10 miesięcy jesteśmy "MY".
Widzę, że on bardzo poważnie podchodzi do związku, pomimo, że jesteśmy młodzi, potrafi wybiegać tak daleko w przyszłość jak np. wspólny dom, małżeństwo czy dziecko. Trochę mnie to zaskakiwało, bo mało ktory facet w tym wieku (19) myśli w ten sposób. Jestem jego 1 dziewczyną, z nikim wcześniej nie był na tyle blisko, bo chciałby aby to wszystko miało miejsce z osobą, którą naprawdę kocha.
No, a teraz : wiara.
Gdy się dowiedziałam byłam w szoku. Pomimo, że bardzo mało wiedziałam o ŚJ, po prostu się bałam. Każdy sie boi tego czego nie zna. Ale jestem na tyle zaangażowana uczuciowo, że nie miałam i nie mam zamiaru z tego powodu go zostawić. Bałam się, wątpiłam itp. Było parę rozmów. M. wie, że nie mam zamiaru zmieniać swojej wiary. Jak twierdzi (i nie zauważyłam żadnych oznak tego jak narazie), nie ma zamiaru mnie do tego nakłaniać. To samo usłyszał ode mnie. Jego rodzice wiedzą o naszym związku ( M. jest bardzo uczuciowy, i nie krępuje się okazywać mi uczuć, także w obecności rodziców - pocałunek czy przytulenie), a także o tym, że jestem katoliczką. Bywam u nich dośc często, jego mama wyraźnie mnie polubiła i często zaprasza nas na obiad, nie ma rozmów na temat wiary. Wiedzą, że ja szanuję ich poglądy, ale swoich nie zmieniam i tego samego oczekuję. Oni wszyscy, tak jak i mój M. w ogóle nie sprawiają wrażenia fanatyków, nie wyrażają sprzeciwu w związku z tym, że jesteśmy razem. A sam M. ? Jest jak każdy facet. Uwielbia grać w piłkę, oglądać mecze, chodzić do kina, i innych fajnych miejsc. A raczej chodzimy do niech razem. Bałam się, jak sobie poradzi z moją niepełnosprawnością. Ale gdy xnp idziemy do kina, które nie ma żadnych przystosować i jest w nimdużo schodów , po prostu wnosi mnie na rękach.
W moim domu bywa często. Rodzice go lubią ( o tym, że jest ŚJ nie wiedzą ) , siostra wie , ale także bardzo go lubi. W zasadzie całe moje bliskie otoczenie wie, i pozostają w przyjacielskich stosunkach.
Miałam parę kryzysów. Kiedyś ( z płaczem, bo się za dużo naczytałam...) powiedziałam mu, że bardzo się boję, że kiedyś musiałabym stanąć przed wyborem. Że on postawi mi ultimatum brzmiące : "Albo staniesz się taka jak ja (ŚJ, ma się rozumieć)..albo nie możemy być razem"
Skomentował to mniej więcej tak: Jeśli mówiłbym w ten sposób, to znaczy, że cię nie kocham. Bo musiałabyś nie żyć w zgodzie z sobą. I koniec końców to by nie było dobre ani dla mnie, ani dla ciebie, zamiast nas zbliżyć by oddaliło i zniszczyło związek. Dodał na koniec, że nigdy nie powie czegoś podobnego, ani nie będzie mnie nakłaniać. Chcąc nie chcąc.. związek to szacunek dla tej drugiej osoby w tym i jej wiary, nawet jeśli jest inna. Uzgodniliśmy, że możemy o tym rozmawiać, nie robimy z tego tematu tabu, bo to bezsensowne. Jednak na zasadzie "wyrażamy swoje poglądy i akceptujemy prawo osoby (którą przecież kochamy!) do nie zgadzania się z nimi. I nie kłocimy się o to.
Odnośnie świąt etc . ja je spędzam, on nie. W wypadku gdyby nasze drogi miały się połączyć na stałe po proistu spędzałabym je z moją rodziną. (Tak ustalaliśmy)
I gdybyśmy mieli poznawać nasze wiary , to tylko w CHARAKTERZE POZNAWCZYM. Typu, że on pójdzie ze mną gdzieś, czy tam będzie w czymś uczestniczyć, ale jako obserwator,m żeby zobaczyć "jakto jest".
I tak np. jutro w domu mojej przyjaciółki (która ma niepełnosprawnego brata) jest spotkanie pewnej katolickiej wspólnoty, która zrzesza osoby niepełnosprawne z rodzinami oraz tych, którzy chcą im pomagać. Przyjaciółka nas na nie zaprosiła (ja byłam już na kilku spotkaniach, w tym obozie), i idziemy oboje. Z tym, że nie będzie nas na poprzedzającej spotkanie mszy.
To jest po prostu sztuka kompromisu i zadania sobie pytanie... ile jesteś w stanie zrobić dla uratowania tej miłości?
I jeśli jest prawdziwa - to bardzo bardzo dużo.
A jak ja uważam? Bóg jest jeden. Fundament (choć inaczej interpretowany jest ten sam. I najważniejsze to żyć w zgodzie ze sobą, i być dobrymi ludźmi. A fanatyzm w każdej z jego form, zawsze będzie ZŁEM.
*
Ja wiem, że to wszystko będzie cholernie trudne. wiemn, że w którymś momencie, on lub ktoś z jego rodziny może chcieć pokazać mi ich wiarę "z bliska". Ale będę trwać przy swoim. Pomimo, że bardzo się boję. Bo kocham. I ufam..że on też.
*
Mamy szansę???
(przepraszam, krócej się nie dało, jeśli ktoś doczytał aż tu to gratuluję)